czwartek, 31 stycznia 2013

364 dni do Głodowych Igrzysk



 Clove

                Był głupi, skoro nie wiedział, że tak łatwo się nie dam. A może po prostu chodziło o to, że wtedy jeszcze nie znaliśmy się zbyt dobrze? Wydawałam mu się słabą dziewczynką, kolejną łatwą ofiarą, którą szybko zniszczy? Nie wiem i nie będzie mi dane dowiedzieć się tego. Mimo to, nic nie usprawiedliwi jego zachowania. Chciałam nigdy mu tego nie wybaczyć, zachować urazę aż po grób, ale nie do końca mi się udało. Dlaczego? Nie będę wybiegać tak daleko w przyszłość.
                Widziałam jak gwałtownie stanął i spojrzał przed siebie. Czułam adrenalinę, która wraz z krwią rozlewała się po całym ciele, bo wiedziałam, co zaraz nastąpi. Wszyscy mówili, że z nim się nie zadziera albo jeśli już to zrobisz, musisz być na tym samym stopniu drabiny. On był na jej szczycie, a ja na początku. I co z tego? Nigdy nie liczyły się dla mnie żadne głupie podziały, a w tamtej chwili już tym bardziej. Miałam swój honor i szacunek, i nie zamierzałam pozwolić komukolwiek tak się traktować.
Odwrócił się w moją stronę. Spojrzenie miał jasne, jeszcze nad sobą panował. Zaczął iść prosto na mnie, przyśpieszając z każdym krokiem. Nie wiem, dlaczego, ale miałam wrażenie, że czas stanął w miejscu, a jego ruchy stawały się coraz wolniejsze. Cóż… To tylko moje wyobrażenia. Przez nie nawet nie zauważyłam, kiedy stanął naprzeciw.
Musiało to dość zabawnie wyglądać. Dzieliło nas tylko kilka centymetrów, a nawet nie mógł zmierzyć się ze mną spojrzeniem, bo byłam o ponad głowię niższa. Lecz Cato znalazł na to sposób. Chwycił mnie za kołnierz bluzki i podniósł na wysokość swoich oczu. Uśmiechnął się, najwidoczniej zadowolony z efektu, jaki udało mu się uzyskać.
 - Mówisz, że chcesz wojny? – zapytał słodko, przekrzywiając głowę na bok. Nie spuszczał ze mnie ani na chwilę wzroku. Czułam jak jego lodowate tęczówki wwiercają się we mnie, nakłuwając ciało miliardem lodowatych szpilek. Oczywiście ja również odważnie na niego patrzyłam. Chciałam odpowiedzieć mu słowami, ale utrudniało mi to położenie, w jakim się znalazłam, więc usiłowałam zrobić to w taki sposób. Najwyraźniej nie uzyskałam zamierzonego efektu.
Po dłuższej chwili westchnął teatralnie i najzwyczajniej w świecie puścił mnie. Niestety, nie był to taki rodzaj wypuszczenia, jaki bym preferowała. Przez kilka sekund leciałam jeszcze w powietrzu, aby na koniec z głośnym hukiem upaść na podłogę. W dodatku dość niefortunnie, bo na stopy. Coś chrupnęło w jednej z kości, a ja syknęłam z bólu. Chwilowo nie liczyło się nic oprócz niego. Promieniował na całe nogi i sprawiał, że nie mogłam się ruszyć. Zacisnęłam usta i spróbowałam go zignorować, lecz okazało się to trudniejsze niż myślałam. Czułam, że każdy mięsień, a okazało się, że jest ich znacznie więcej niż uczyłam się do tej pory, wyje z cierpienia.
Ale jego to nie obchodziło, bo jeszcze nie skończył. Musiał pokazać, że przygniótł mnie do podłogi na tyle, że już przez długi czas nie wstanę. Inaczej nie mógłby nazywać się Zawodowcem.
Kucnął niebezpiecznie blisko, naruszając moją prywatną przestrzeń. Byłam tak wściekła, że najchętniej rozszarpałabym go gołymi rękami, z uśmiechem patrzyła jak wije się u moich stóp, ale wtedy starałam się skupić na bolącej kończynie, a raczej na tym, żeby o niej nie myśleć.
 - Masz szczęście, Piegusie – wyszeptał mi do ucha, przez co mimowolnie wzdrygnęłam się. Nie bałam się go. To była reakcja na jego ciepły oddech, który owionął moją skórę. – Dziś dzień dobroci dla zwierząt i udam, że nie widziałem tego noża. Następnym razem nie ujdzie ci to tak gładko – zakończył i wstał. Słyszałam jak się śmieje, ale co mogłam zrobić? Zostałam upokorzona, a i tak nie mogłam się podnieść. Z resztą – gdybym teraz zareagowała, tylko potwierdziłabym, że jestem zwierzęciem. A nie byłam.
***
                Nie mam pojęcia, jakim cudem udało mi się dojść do domu. Może wystarczył fakt, że był blisko, a może, że wmawiałam sobie, iż nic mi nie jest? Trudno powiedzieć, ale pewnie oba miały na to niemały wpływ. Nie chcę nawet myśleć, co by było, gdybym utknęła gdzieś w trakcie drogi.
Gdy zamknęłam za sobą drzwi, poczułam ogromną ulgę. Przebrnęłam już prawie przez wszystko – zostało mi tylko opatrzenie kończyny i pozostanie w swoim pokoju do końca dnia. Szkoda tylko, że aby to zrobić musiałam przejść obok salonu, w którym od rana stacjonowała mama z Hectorem oraz Blyem.
Chciałam to załatwić bez większego rozgłosu, ale uwadze rodzicielki nie umknął mój nowy sposób chodzenia. Pomimo tego, że była zaabsorbowana telewizorem, zwróciła na mnie uwagę, jak przystało na matkę. Zmarszczyła brwi, pewnie zastanawiając się, czy dobrze widzi, że kuleję. Tak, tak – rzeczywiście mój chód nie należał wtedy do najzgrabniejszych, jednak bardziej liczyło się dla mnie wymyślenie usprawiedliwienia tego zjawiska.
Może i to głupie, że czasem ich okłamywałam, ale co zrobić, gdy ma się ojczyma przekonanego o niewinności własnego dziecka? Prędzej czy później i tak większość win spadała na mnie, a tym sposobem mogłam zaoszczędzić czas, który Hector przeznaczał na wykład o kłamstwach. Szkoda, że nie wiedział, jaki naprawdę potrafił być jego syn. Trochę mi go żal, bo czułam, że ta naiwność go zgubi i w końcu otworzy oczy. Jednak wtedy może być już za późno.
 - Co z twoją nogą? – zapytała spokojnie. Nawet na nią nie spojrzałam. Stanęłam na palcach i wyciągnęłam dłoń po apteczkę stojącą w głębi szafki kuchennej. Zaczęłam przeglądać jej zawartość, jednocześnie w duchu wymyślając całą masę bezsensownych odpowiedzi.
 - Trochę przesadziłam podczas treningu – stwierdziłam, wyciągając maść i bandaż. Mama zabrała mi obie te rzeczy i poprosiła, abym usiadła przy stole. Najwyraźniej miała wtedy bardzo dobry nastrój i nie chciała go sobie zepsuć próbą wyciągnięcia ode mnie jakichkolwiek informacji na temat dzisiejszego dnia. Tym lepiej dla mnie – mogłam z całkiem czystym sumieniem przeleżeć resztę dnia u siebie w ciszy oraz spokoju.
 - Co się stało? – zapytał zaciekawiony ojczym, wchodząc do kuchni. Wystarczył jeden rzut oka na rodzicielkę, która układała moją kończynę w różnych pozycjach, sprawdzając, czy nie jest złamana, aby stracił nami zainteresowanie. Chociaż nie do końca. – Clove, powinnaś bardziej na siebie uważać. Może i dla ciebie wystarczy jeden tryumfator w rodzinie, ale przecież zawsze mogłabyś…
 - Hector, nic już nie mów – przerwała mu od razu żona, jednocześnie kręcąc głową. Nigdy nie chciała, żebym wzięła udział w Igrzyskach, co więcej: nawet nie dopuszczała do siebie takiej myśli. Przy niej nie można było wspominać o arenie, na której miałabym walczyć.
 - Skoro jesteśmy przy tym temacie to pamiętaj, że dziś parada – zwrócił się jeszcze do mnie, posłusznie zmieniając temat. Zaraz potem powrócił do salonu.
Jakbym śmiała zapomnieć o kolejnym ważnym wydarzeniu w życiu Daniela! To było wręcz niemożliwe, gdy przy każdej nadarzającej się okazji przypominał wszystkim. Denerwowało mnie to już od momentu, kiedy zamieszkał razem z nami, ale jakiś czas później dowiedziałam się, dlaczego to robił. Chyba dzięki temu zaczęłam patrzeć na niego trochę inaczej. Źle nie było – jego uczucia wobec mamy były prawdziwe, lecz nie uprzedzajmy faktów. Jeszcze kiedyś nadarzy się okazja, żeby to wszystko opowiedzieć.
***
                Wieczorem nadszedł ten upragniony moment, gdy cała rodzina została ściągnięta przed telewizor. Rozsiedliśmy się na dużej kanapie, która stanowiła drugie centrum życia w naszym domu. Pierwszym był stół w kuchni, ale podczas Igrzysk musieliśmy gromadzić się tam.
Urządzenie włączyło się samo dokładnie w chwili, kiedy dwójka prezenterów rozważała, która para zaprezentuje się najlepiej. Po chwili ukazano krótką przebitkę na to, co działo się w poczekalni rydwanów. Zdążyłam zauważyć kilka pojazdów, w których już czekali trybuci. Mężczyźni w studiu filmowym zaśmiali się „zaciekawieni”. Zaraz potem rozbrzmiał sygnał, a obraz przeskoczył na ulicę prowadzącą do Pałacu Sprawiedliwości.
 Jednocześnie rozgorzała wrzawa. Kapitolińczycy krzyczeli, machali, rzucali kwiaty – robili wszystko, żeby okazać, kto jest ich ulubieńcem. Do tego puszczono głośną muzykę, którą ciągle zakłócał stukot kopyt koni. Potem z tego wszystkiego wyłonił się pierwszy wóz, a na nim mieszkańcy Pierwszego Dystryktu. Jak zawsze ubrano ich w błyszczące stroje z masą ozdobień oraz biżuterii. Z czasem patrzenie na nich mogło przyprawić o ból głowy. Na szczęście następni byli Rose i Daniel.
Musieli mieć naprawdę dobrego stylistę, choć nie było w tym nic dziwnego, bo co roku nasz dystrykt „dostawał” takiego. Tym razem zostali wykreowani na coś w stylu greckich posągów.
Ubrano ich w białe togi, które spięto spinką w kształcie kamienia. Na tych częściach ciała, jakie pozostały widoczne, delikatnie wymalowano szarą, lekko chropowatą skalną powierzchnię, która doskonale ukazała idealne i symetryczne kształty. Rysy twarzy Rose zostały mocniej zarysowane, lecz nic więcej przy nich nie robiono. Ostatnimi elementami ubrania pozostały włosy - idealnie ułożone oraz marmurowy wieniec przypominający laurowy, który spoczywał na czołach obojga.
Wszyscy zaczęli wpatrywać się w cichym oniemieniu. Mama zachwycała się pracą, jaka została włożona w te stroje, a Hector z dumnym uśmiechem opowiadał jak to świetnie podkreślono atuty jego syna. Dołączył się jeszcze Blye, który podczas zbliżenia na twarz starszego brata, zaczął gaworzyć. Ja nic nie mówiłam. Wyglądali w porządku, jednak, gdy pomyślałam, co musieli znosić podczas malowania tego wszystkiego, zastanawiałam się, czy warto było robić tyle zachodu tylko na kilka minut. Mimo to mieli znaleść sponsorów, a występ w czymś takim mógł im to zagwarantować.
Po jakimś czasie, gdy przewinęli się już wszyscy trybuci, nadeszła pora na coroczne przemówienie prezydent. Już czekał na dachu pałacu, składając dłonie w dokładnie wyćwiczonym geście. Wszyscy znali te procedury na pamięć, więc większość, pomimo tego, że wpatrywała się w Snowa, tak naprawdę wyłączyła się, oczywiście łącznie ze mną. Po tym parada oficjalnie zakończyła się, choć telewizor nie zgasł. Wrócili komentatorzy ze studia, ale nikt ich już nie słuchał.



Nie ma to jak kończyć post przy gorączce. Nie wiem, jak dałam radę, ale wyszło jak wyszło – nie było sensu dłużej go ukrywać, skoro obiecałam, że dodam go najpóźniej jutro. Zresztą i tak długo czekaliście.

Mam nadzieję, że nie oczekiwaliście jakiś cudów co do parady. I tak ją zepsułam – została maksymalnie skrócona, bo zaczynałam pisać trzecią stronę A4 i nie chciałam dodać tak długiego rozdziału. Do tego jestem zła, bo ten jeden dzień mogłam ująć w jednym rozdziale, a tak musiałam rozbić go na dwa. Ale nie martwcie się - nie zamierzam opisywać każdego dnia z osobna.

No i dziękuję za życzenia związane z konkursem. Na pewno się przydadzą! :)

niedziela, 13 stycznia 2013

364 dni do Głodowych Igrzysk



Cato

Dźwięk kroków, stali zderzającej się ze stalą, głuchych ciosów i charakterystyczny zapach – to wszystko jak zawsze witało mnie zaraz po przemierzeniu progu hali treningowej. Szybko rozejrzałem się po jej wnętrzu. Całe pomieszczenie wypełniały stoiska, podobne do tych, przy których ćwiczyli przed Igrzyskami trybuci. Rzadko kiedy któreś z nas miało trenera - wszystkiego uczyliśmy się sami. Jedynie od czasu do czasu zaglądał tu ogólny opiekun - mimo tego, że przebywaliśmy tam na własną odpowiedzialność, ktoś musiał pilnować, żebyśmy się nie pozabijali.
 - Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje – mruknąłem, uśmiechając się pod nosem. Wystarczył jeden rzut okiem, aby zauważyć tłumek przy stanowisku walki wręcz. Z racji zamieszania można było wywnioskować, że:
a) rozdają prezenty
b) znęcają się nad kimś słabszym.
Osobiście stawiałem na tę drugą opcję, choć nie powiem, że pierwsza nie odpowiadałaby mi. Jednak to nie było Boże Narodzenie, tylko kolejny brutalny trening. Jeśli ktokolwiek z pierwszorocznych startował do walki, powinien z miejsca załatwić sobie miejsce w szpitalu. Zastanawiałem się, czy ten chociaż zabrał ze sobą apteczkę.
Dotarłem tam po kilku krokach. Tłum gapiów rozstąpił się, odsłaniając mi to, co działo się na matach. Nie przyznam, że był to interesujący widok. Jakiś dzieciak z czerwoną twarzą i krwawiącym nosem leżał na macie. Na jego brzuchu siedział co najmniej o głowę większy Ian, który stopami przygniatał jego ręce, natomiast jedna z dłoni przylegała do szyi pokonanego.
 - Kogo my tu mamy? – odezwał się, gdy mnie zauważył. Puścił chłopaka wolno i sam również podniósł się na nogi. Chwilę potem na jego twarz pojawił się złośliwy uśmiech.– Niedoszły trybut 73. Głodowych Igrzysk – Cato Hadley.
 - Zamknij się – warknąłem niepotrzebnie. Nie powinienem pokazywać mu, że ruszyło mnie wczorajsze zdarzenie. On tylko na to czekał. Chciał mnie zdenerwować jeszcze bardziej. Wspominałem kiedyś, że irytowanie ludzi to ulubione zajęcie dzieciaków z Dwójki? Gdyby za to płacono, na pewno bylibyśmy bogatsi nawet od Kapitolu.
 - Jasne, bo jeszcze tego pożałuję – pokiwał głową z powątpiewaniem. Jego zachowanie coraz bardziej mnie denerwowało. Zastanawiałem się, jak wyglądałaby jego pokiereszowana twarz. Czy nadal miałaby taki głupkowaty wyraz? Być może, ale niedane było mi to sprawdzić w tamtej chwili. Chociaż nie powiem – kątem oka szukałem już najbliższego miecza. Pewnie znalazłbym go, gdyby nie pojawiła się niska osóbka z ciemnymi włosami.
Mój wzrok od razu powędrował w jej stronę. Ian chwilowo znikł. Widziałem jak pewnym krokiem podchodzi do stanowiska z nożami. Chwilę zastanawiała się nad tym, który wybrać. Ostatecznie zdecydowała się na wydłużone o opływowym kształcie. Stanęła w odległości około 15 metrów od celu. Zacisnęła dłoń na rękojeści pierwszego. Niemalże widziałem jak ze skupieniem zamyka oczy, odcina się.
Założyłem dłonie na klatce piersiowej. Mój towarzysz mówił coś do mnie, ale go nie słyszałem. Po chwili i on zamilkł. Chyba również przyglądał się Clove.
Kiedy rzuciła bronią, usłyszałem tylko syk przecinający powietrze. Zaraz potem widziałem ostrze wbite w sam środek. Nie zdążyłem nawet zmarszczyć brwi, a poleciały kolejne, tworząc obwód niedużego koła. Gdybym nie był sobą, pewnie zacząłbym gwizdać albo robić coś jeszcze głupszego. Na szczęście pozostałem bezwzględnym Catonem i tylko się zaśmiałem. Jednak w tym śmiechu zawierała się nie tylko ironia. Trudno w to uwierzyć, ale zrobiła na mnie wrażenie.
Zacząłem iść w jej stronę, sam nie wiem czemu. Zastanawiałem się, dlaczego nie zauważyłem jej wcześniej. Ile może mieć lat? Jak długo tam przychodziła?
 - Urocze – zadrwiłem, stając tuż za nią. Zareagowała tak jak chciałem – błyskawicznie odwróciła się w moją stronę, a na jej twarze malowało się jedno wielkie pytanie. Zaraz jednak opanowała się i przybrała obojętny wyraz.
- Czego chcesz? – zapytała spokojnie, choć zauważyłem marszczące się brwi. Niemalże wybuchnąłem śmiechem, widząc to. Już się zdenerwowała, a my dopiero zaczynaliśmy grę. Nie wiedziała na ile mnie stać, chyba, że opowiadał jej coś Daniel. A no właśnie...
 - Co słychać u brata? – zagadnąłem. Drgnęła na sam dźwięk tego słowa, co spowodowało, że się uśmiechnąłem. Tak, uwielbiałem takie gierki. Doprowadzanie ludzi do szału było czymś, co naprawdę lubiłem. A ona reagowała zupełnie tak, jak jej zagrałem. Przynajmniej tak mi się zdawało, aż do kolejnej wypowiedzi.
 - A co? Zazdrosny? – rzuciła, odwracając się. Jeśli myślała, że wygrała tą wojnę, to grubo się myliła. Może i udało jej się trochę najechać mi na na ambicję, skutecznie zatkać na najbliższe dwie sekundy, ale dopiero zaczynaliśmy. Moja przewaga polegała na tym, że ona jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy.
 Zacisnąłem dłonie. Widziałem jak przygotowuje się do kolejnego rzutu. Zareagowałem szybko - chwyciłem jej ręce i wykręciłem, zanim rzuciła nóż.
Spojrzała mi w oczy. W tamtej chwili, w tych ciemnych tęczówkach kipiała złość, wręcz nienawiść. Patrzyła tak zuchwale, prosto na mnie. Zacisnąłem mocniej palce, aż wydała z siebie ciche syknięcie, a broń spadła na podłogę pomiędzy nami. Puściłem ją. Jeden tryumf na dzień wystarczy. Zawróciłem w stronę, z której przyszedłem. W czasie tego całego zamieszania nawet nie zauważyłem tłumu gapiów, który najwyraźniej powiększał się od czasu rozpoczęcia naszego małego przedstawienia. Miałem to gdzieś do czasu następnego spotkania. Nigdy nie wiadomo, trzeba będzie rozpowszechnić swoje zwycięstwo.
Dochodziłem już do połowy długości, gdy coś koło mnie śmigonęło. Usłyszałem tylko szum kilka milimetrów na lewo od ucha. Zatrzymałem się. Popatrzyłem przed siebie, gdzie ze ściany hali treningowej wystawała tylko rękojeść noża.

Powiem szczerze, że zdziwiłam się, gdy dziś rano nie znalazłam żadnych listów z pogróżkami na swojej wycieraczce... No dobra, wiem, że trochę przesadziłam, ale nie mam zbyt wiele czasu na pisanie na blogu w czasie roku szkolnego. 
Skoro jesteśmy już przy tym temacie to muszę zawiesić bloga na najbliższy czas, tj. do 21 lutego. Dostałam się do etapu wojewódzkiego z konkursu i teraz muszę się trochę napracować, żeby zostać laureatką, więc cały czas poświęcam biologii. Nie ma chwilowo miejsca na pisanie. Wybaczcie.