Clove
Był
głupi, skoro nie wiedział, że tak łatwo się nie dam. A może po prostu chodziło
o to, że wtedy jeszcze nie znaliśmy się zbyt dobrze? Wydawałam mu się słabą
dziewczynką, kolejną łatwą ofiarą, którą szybko zniszczy? Nie wiem i nie będzie
mi dane dowiedzieć się tego. Mimo to, nic nie usprawiedliwi jego zachowania.
Chciałam nigdy mu tego nie wybaczyć, zachować urazę aż po grób, ale nie do końca mi się udało. Dlaczego? Nie będę wybiegać tak daleko w
przyszłość.
Widziałam
jak gwałtownie stanął i spojrzał przed siebie. Czułam adrenalinę, która wraz z
krwią rozlewała się po całym ciele, bo wiedziałam, co zaraz nastąpi. Wszyscy
mówili, że z nim się nie zadziera albo jeśli już to zrobisz, musisz być na tym
samym stopniu drabiny. On był na jej szczycie, a ja na początku. I co z tego?
Nigdy nie liczyły się dla mnie żadne głupie podziały, a w tamtej chwili już tym
bardziej. Miałam swój honor i szacunek, i nie zamierzałam pozwolić komukolwiek
tak się traktować.
Odwrócił się w moją stronę. Spojrzenie miał jasne, jeszcze
nad sobą panował. Zaczął iść prosto na mnie, przyśpieszając z każdym krokiem. Nie wiem, dlaczego, ale miałam wrażenie, że czas stanął w miejscu, a jego ruchy stawały się
coraz wolniejsze. Cóż… To tylko moje wyobrażenia. Przez nie nawet nie zauważyłam,
kiedy stanął naprzeciw.
Musiało to dość zabawnie wyglądać. Dzieliło nas tylko kilka
centymetrów, a nawet nie mógł zmierzyć się ze mną spojrzeniem, bo byłam
o ponad głowię niższa. Lecz Cato znalazł na to sposób. Chwycił mnie za kołnierz
bluzki i podniósł na wysokość swoich oczu. Uśmiechnął się, najwidoczniej
zadowolony z efektu, jaki udało mu się uzyskać.
- Mówisz, że chcesz
wojny? – zapytał słodko, przekrzywiając głowę na bok. Nie spuszczał ze mnie ani
na chwilę wzroku. Czułam jak jego lodowate tęczówki wwiercają się we mnie,
nakłuwając ciało miliardem lodowatych szpilek. Oczywiście ja również odważnie na
niego patrzyłam. Chciałam odpowiedzieć mu słowami, ale utrudniało mi to
położenie, w jakim się znalazłam, więc usiłowałam zrobić to w taki sposób. Najwyraźniej
nie uzyskałam zamierzonego efektu.
Po dłuższej chwili westchnął teatralnie i najzwyczajniej w
świecie puścił mnie. Niestety, nie był to taki rodzaj wypuszczenia, jaki bym preferowała.
Przez kilka sekund leciałam jeszcze w powietrzu, aby na koniec z głośnym hukiem
upaść na podłogę. W dodatku dość niefortunnie, bo na stopy. Coś chrupnęło w
jednej z kości, a ja syknęłam z bólu. Chwilowo nie liczyło się nic oprócz niego.
Promieniował na całe nogi i sprawiał, że nie mogłam się ruszyć. Zacisnęłam usta
i spróbowałam go zignorować, lecz okazało się to trudniejsze niż myślałam. Czułam,
że każdy mięsień, a okazało się, że jest ich znacznie więcej niż uczyłam się do
tej pory, wyje z cierpienia.
Ale jego to nie obchodziło, bo jeszcze nie skończył. Musiał
pokazać, że przygniótł mnie do podłogi na tyle, że już przez długi czas nie
wstanę. Inaczej nie mógłby nazywać się Zawodowcem.
Kucnął niebezpiecznie blisko, naruszając moją prywatną
przestrzeń. Byłam tak wściekła, że najchętniej rozszarpałabym go gołymi rękami, z uśmiechem patrzyła jak wije się u moich stóp,
ale wtedy starałam się skupić na bolącej kończynie, a raczej na tym, żeby o
niej nie myśleć.
- Masz szczęście,
Piegusie – wyszeptał mi do ucha, przez co mimowolnie wzdrygnęłam się. Nie bałam
się go. To była reakcja na jego ciepły oddech, który owionął moją skórę. – Dziś dzień
dobroci dla zwierząt i udam, że nie widziałem tego noża. Następnym razem nie
ujdzie ci to tak gładko – zakończył i wstał. Słyszałam jak się śmieje, ale co
mogłam zrobić? Zostałam upokorzona, a i tak nie mogłam się
podnieść. Z resztą – gdybym teraz zareagowała, tylko potwierdziłabym, że jestem zwierzęciem. A nie byłam.
***
Nie mam
pojęcia, jakim cudem udało mi się dojść do domu. Może wystarczył fakt, że był
blisko, a może, że wmawiałam sobie, iż nic mi nie jest? Trudno powiedzieć, ale
pewnie oba miały na to niemały wpływ. Nie chcę nawet myśleć, co by było, gdybym
utknęła gdzieś w trakcie drogi.
Gdy zamknęłam za sobą drzwi, poczułam ogromną ulgę.
Przebrnęłam już prawie przez wszystko – zostało mi tylko opatrzenie kończyny i
pozostanie w swoim pokoju do końca dnia. Szkoda tylko, że aby to zrobić
musiałam przejść obok salonu, w którym od rana stacjonowała mama z Hectorem
oraz Blyem.
Chciałam to załatwić bez większego rozgłosu, ale uwadze rodzicielki
nie umknął mój nowy sposób chodzenia. Pomimo tego, że była zaabsorbowana
telewizorem, zwróciła na mnie uwagę, jak przystało na matkę. Zmarszczyła brwi,
pewnie zastanawiając się, czy dobrze widzi, że kuleję. Tak, tak – rzeczywiście
mój chód nie należał wtedy do najzgrabniejszych, jednak bardziej liczyło się
dla mnie wymyślenie usprawiedliwienia tego zjawiska.
Może i to głupie, że czasem ich okłamywałam, ale co zrobić,
gdy ma się ojczyma przekonanego o niewinności własnego dziecka? Prędzej czy
później i tak większość win spadała na mnie, a tym sposobem mogłam zaoszczędzić
czas, który Hector przeznaczał na wykład o kłamstwach. Szkoda, że nie wiedział,
jaki naprawdę potrafił być jego syn. Trochę mi go żal, bo czułam, że ta
naiwność go zgubi i w końcu otworzy oczy. Jednak wtedy może być już za późno.
- Co z twoją nogą? –
zapytała spokojnie. Nawet na nią nie spojrzałam. Stanęłam na palcach i wyciągnęłam dłoń po apteczkę stojącą w głębi szafki kuchennej. Zaczęłam przeglądać jej
zawartość, jednocześnie w duchu wymyślając całą masę bezsensownych odpowiedzi.
- Trochę przesadziłam podczas treningu – stwierdziłam, wyciągając maść i bandaż.
Mama zabrała mi obie te rzeczy i poprosiła, abym usiadła przy stole. Najwyraźniej miała
wtedy bardzo dobry nastrój i nie chciała go sobie zepsuć próbą wyciągnięcia ode mnie jakichkolwiek informacji na temat dzisiejszego dnia. Tym lepiej dla mnie – mogłam z całkiem czystym
sumieniem przeleżeć resztę dnia u siebie w ciszy oraz spokoju.
- Co się stało? –
zapytał zaciekawiony ojczym, wchodząc do kuchni. Wystarczył jeden rzut oka na
rodzicielkę, która układała moją kończynę w różnych pozycjach, sprawdzając, czy
nie jest złamana, aby stracił nami zainteresowanie. Chociaż nie do końca. –
Clove, powinnaś bardziej na siebie uważać. Może i dla ciebie wystarczy jeden
tryumfator w rodzinie, ale przecież zawsze mogłabyś…
- Hector, nic już nie
mów – przerwała mu od razu żona, jednocześnie kręcąc głową. Nigdy nie chciała,
żebym wzięła udział w Igrzyskach, co więcej: nawet nie dopuszczała do siebie
takiej myśli. Przy niej nie można było wspominać o arenie, na której miałabym
walczyć.
- Skoro jesteśmy przy
tym temacie to pamiętaj, że dziś parada – zwrócił się jeszcze do mnie,
posłusznie zmieniając temat. Zaraz potem powrócił do salonu.
Jakbym śmiała zapomnieć o kolejnym ważnym wydarzeniu w życiu
Daniela! To było wręcz niemożliwe, gdy przy każdej nadarzającej się okazji
przypominał wszystkim. Denerwowało mnie to już od momentu, kiedy zamieszkał razem
z nami, ale jakiś czas później dowiedziałam się, dlaczego to robił. Chyba
dzięki temu zaczęłam patrzeć na niego trochę inaczej. Źle nie było – jego
uczucia wobec mamy były prawdziwe, lecz nie uprzedzajmy faktów. Jeszcze kiedyś
nadarzy się okazja, żeby to wszystko opowiedzieć.
***
Wieczorem
nadszedł ten upragniony moment, gdy cała rodzina została ściągnięta przed
telewizor. Rozsiedliśmy się na dużej kanapie, która stanowiła drugie centrum
życia w naszym domu. Pierwszym był stół w kuchni, ale podczas Igrzysk
musieliśmy gromadzić się tam.
Urządzenie włączyło się samo dokładnie w chwili, kiedy dwójka
prezenterów rozważała, która para zaprezentuje się najlepiej. Po chwili ukazano
krótką przebitkę na to, co działo się w poczekalni rydwanów. Zdążyłam zauważyć
kilka pojazdów, w których już czekali trybuci. Mężczyźni w studiu filmowym
zaśmiali się „zaciekawieni”. Zaraz potem rozbrzmiał sygnał, a obraz przeskoczył
na ulicę prowadzącą do Pałacu Sprawiedliwości.
Jednocześnie
rozgorzała wrzawa. Kapitolińczycy krzyczeli, machali, rzucali kwiaty – robili wszystko,
żeby okazać, kto jest ich ulubieńcem. Do tego puszczono głośną muzykę, którą
ciągle zakłócał stukot kopyt koni. Potem z tego wszystkiego wyłonił się
pierwszy wóz, a na nim mieszkańcy Pierwszego Dystryktu. Jak zawsze ubrano ich w
błyszczące stroje z masą ozdobień oraz biżuterii. Z czasem patrzenie na nich
mogło przyprawić o ból głowy. Na szczęście następni byli Rose i Daniel.
Musieli mieć naprawdę dobrego stylistę, choć nie było w tym
nic dziwnego, bo co roku nasz dystrykt „dostawał” takiego. Tym razem zostali
wykreowani na coś w stylu greckich posągów.
Ubrano ich w białe togi, które spięto spinką w kształcie kamienia. Na tych częściach ciała, jakie pozostały widoczne, delikatnie wymalowano szarą, lekko chropowatą skalną powierzchnię, która doskonale ukazała idealne i symetryczne kształty. Rysy twarzy Rose zostały mocniej zarysowane, lecz nic więcej przy nich nie robiono. Ostatnimi elementami ubrania pozostały włosy - idealnie ułożone oraz marmurowy wieniec przypominający laurowy, który spoczywał na czołach obojga.
Ubrano ich w białe togi, które spięto spinką w kształcie kamienia. Na tych częściach ciała, jakie pozostały widoczne, delikatnie wymalowano szarą, lekko chropowatą skalną powierzchnię, która doskonale ukazała idealne i symetryczne kształty. Rysy twarzy Rose zostały mocniej zarysowane, lecz nic więcej przy nich nie robiono. Ostatnimi elementami ubrania pozostały włosy - idealnie ułożone oraz marmurowy wieniec przypominający laurowy, który spoczywał na czołach obojga.
Wszyscy zaczęli wpatrywać się w cichym oniemieniu. Mama
zachwycała się pracą, jaka została włożona w te stroje, a Hector z dumnym
uśmiechem opowiadał jak to świetnie podkreślono atuty jego syna. Dołączył się
jeszcze Blye, który podczas zbliżenia na twarz starszego brata, zaczął
gaworzyć. Ja nic nie mówiłam. Wyglądali w porządku, jednak, gdy pomyślałam, co musieli znosić podczas malowania tego wszystkiego, zastanawiałam się, czy warto było robić tyle zachodu tylko na kilka minut. Mimo to mieli znaleść sponsorów, a występ w czymś takim mógł im to zagwarantować.
Po jakimś czasie, gdy przewinęli się już wszyscy trybuci,
nadeszła pora na coroczne przemówienie prezydent. Już czekał na dachu pałacu,
składając dłonie w dokładnie wyćwiczonym geście. Wszyscy znali te procedury na
pamięć, więc większość, pomimo tego, że wpatrywała się w Snowa, tak naprawdę wyłączyła
się, oczywiście łącznie ze mną. Po tym parada oficjalnie zakończyła się, choć
telewizor nie zgasł. Wrócili komentatorzy ze studia, ale nikt ich już nie
słuchał.
Nie ma to jak kończyć post przy gorączce. Nie wiem, jak
dałam radę, ale wyszło jak wyszło – nie było sensu dłużej go ukrywać, skoro
obiecałam, że dodam go najpóźniej jutro. Zresztą i tak długo czekaliście.
Mam nadzieję, że nie oczekiwaliście jakiś cudów co do
parady. I tak ją zepsułam – została maksymalnie skrócona, bo zaczynałam pisać
trzecią stronę A4 i nie chciałam dodać tak długiego rozdziału. Do tego jestem zła, bo ten jeden dzień mogłam ująć w jednym rozdziale, a tak musiałam rozbić go na dwa. Ale nie martwcie się - nie zamierzam opisywać każdego dnia z osobna.
No i dziękuję za życzenia związane z konkursem. Na pewno się
przydadzą! :)